Kiedy śpię, chodzą po pokoju cienie. Wpadają przez okna z ulicy. Stoją w za długim korytarzu światła, mokre i lepkie, zostawiając na ścianach tłuste plamy.
Kiedy przychodzi, Sen Mocy Letniej, budzę się. Rozgrzana do czerwoności, tonę w malignie spokoju. Sen jest miły, ale brakuje mu słów, przeciąga w powietrzu ręką, tnąc zasłonę, która spada z szelestem na podłogę. W zasadzie nie przeprasza, nie czuje, że zrobił coś nietaktownego, ma swoje szerokie ruchy i ich zastosowanie. Rozbija łokciem kaflowy piec, siada na kupce gruzu, zapala papierosa i patrzy przed siebie. Przynoszę z kuchni szklankę wina. Wypija jednym haustem. Ociera wielką dłonią usta. Pachnie kurzem i piżmem, jakby wyszedł z damskiej szafy. Na koniec spotkania, zostawia ślady na podłodze po sobie i zapach jaskółczego ziela.
Komentarze
Prześlij komentarz