Przejdź do głównej zawartości
Jesteśmy ludźmi z tatuażami własnych snów. Oglądanych przy nagości księżyca w pełni, pod ulicznymi i morskimi latarniami, daleko od lądu.
Zabrałam w podróż, spakowane sceny bliskości, pocałunki, oddechy, ciepło ciał. W sumie wyszedł z tego cały album erotyki, namiętnik kochanków.
Przechodząc wieczorem przez skwer Orszy, przyszły do mnie kwitnące lipy, a z nimi myśl, że tak oto minął rok naszej znajomości. Miliony wypowiedzianych i zapisanych słów. Jakaś niekończąca się armia pragnień i rozgrzanego ciała, chłodzonego głową i odwrotnie.
            W sobotę, po treningu w Łazienkach, siedzieliśmy w barze mlecznym. Do południa tylko śniadania, więc jedliśmy grzecznie jedynie dostępne na ciepło naleśniki, czekając przy tym z kompotem w dłoniach na południe i dania obiadowe. 
Populacja rodzin z małymi dziećmi, obsiadła stoliki i zaczęło się jak w ptasich gniazdach, karmienie. Ciap – otwarcie dziubka, ciap – mlaskanie, ciap – wepchnięcie kolejnego kawałka strawy. Pomiędzy rodzinne stadka, siadły samotne kruki starości. Dojrzałe, białe, ptaki czasu, zapatrzone nieruchomymi oczami w przeszłość, siorbiące i kapiące po stołach, czerwoną zupą pomidorową z makaronem.
Przed burzą, czteroosobowa delegacja do mojej sypialni, na leżenie. Spanie na trzy kobiety i mężczyznę. Popołudniowe drzemanie. W poprzek łóżka, dwadzieścia minut drzemki, w pełnym rynsztunku, aby zachować gotowość na pokaz w Dniu Sąsiada. Przez otwarte okno, miesza się świeże powietrze ze snami. W pokoju obok, angielski wiatrak szumi kołysankę na temat świeżo zrobionego prania, wszystko schnie przy zwolnionych oddechach zaproszonego towarzystwa.
Trzynasta trzydzieści. Mokotów i deszcz. Pod czerwonymi namiotami jak w mrowisku sąsiedzi bawiący się z okazji swojego corocznego święta. W niskim budynku Centrum Mieszkańców tłok. Z zalanego wodą podwórka, wraca w pośpiechu, wnoszone na plecach stado stolików, krzeseł i czegokolwiek co wyszło o poranku na zewnątrz. 
W przejściu dopada nas gość od samoobrony, wywleka na pustą salę i ćwiczy. Dotyka nas mokrymi i śliskim dłońmi. W totalnym chaosie, uczy chwytów, a następnie przerzuca nas przez siebie na ziemię. I tak lądujemy po kolei jak sardynki na talerzu, na drewnianej podłodze Centrum Mieszkańców. Porcja skoków z Burmistrzem i Radnym, hop do góry – chlast fotka, hop – fotka, przecież na miejscu jest mieć zdjęcie.
Ostatnie chwile razem i ekstaza nad ciasteczkami. Czy to możliwe, dotykać tak intymnej sfery podniebienia, przez najbardziej czarujących mężczyzn Mokotowa? Mulat, śliwkowym z czekoladą i ciekawym spodem, ten co ma miękkie i twarde tam gdzie trzeba. Sprawdzony i zawsze dający rozkosz, biały, polany sosem malinowym Grek. Cytrynowo – śnieżny, gorzki i dziko słodki Norweg, na zimowe chwile zapomnienia. No i ona, długonoga, z blond włosami na łonie, z malinami na brzuchu, Słowianka, sam rozumiesz…
Spotkanie... dopite kawą i podsumowane czerwonymi z podniecenia policzkami oraz złożoną obietnicą na powtórne spotkanie.

fot. Maya Rostkowska

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Interrupting habits

  Kawa bez mleka, koniec świata, mleka mają swój koniec, nawet te z Biedronki.  Śnieg, światło, śnieg, drobne podszczypywanie po twarzy.  Pochrupywanie, podrygiwanie, podnoszenie, pod nogami w kolorze obciążonej bieli obłażącej z czarnych, spasionych od śnieżny gruzów, butów. Chodniki nadrukowane w koła, w łapy, w UFO miejskiego życia. Pachnie mrozem, na płasko, bez wyczuwalnych warszawskich akcentów.  Szczypulanko, delikatniuchne wycelowane w poliki i w brodę. Soft, pieszczoty pogody. Lico buraczkowe, na okrągło, z oprószaniem szronem, zakonserwowana na sztywno z brodą. W zimowe słońce, rozczula się dusza, wampirzyca, zgłodniała światła słonecznego, żre oczami, prawie dławi  się   na przaśny widok stawu. Drzewa ubrane w skafandry śniegu, zmarzliny stycznia. Przy drzewach, zanurzeni w śniegu jak w maśle, schowani w schronach z ubrań, ćwiczący ludzie. Zasunięci pod nos w kurtki, omotani rękawiczkami, zabunkrowani w podwójne pary spodni. Zakurtkowani. Podbici w koszulki, podkoszulkowani.

Erotyk z ciastem

Słodko – wytrawny, czerwcowy wieczór. Powietrze wypełnione zapachem, grzanego białego wina i obrazem czerwonych pręcików szafranu pływających po tafli alkoholu obok grubiańsko pokrojonych plastrów pomarańczy. Chłód wdzierający się przez pośladki siedzące na metalowym krześle. Niewygoda i poczucie braku ciepłego koca bądź poduszki. Doznania budzące dyskomfort. Rodzące się poznanie, pulsujące w dole brzucha i w rozgrzewających się dłoniach. Przyśpieszony oddech od doznań płynących z podniebienia, słodko-wytrawny smak … jak to było… na wierzchu skóra z brzoskwiniowej polewy, a na niej prażone orzechy nerkowca, wnętrze, miękki i delikatny w smaku ser, a na spodzie, chrupiąca kruszonka o kolorze wypieczonego chleba…? Zobaczył jej zgrabny, kształtny kark. Biała, jedwabna koszula, przelewała się przez jasne jeszcze nieopalone słońcem ramiona i luźno opadała na plecy, dając poczucie luzu i lekkiej ekstrawagancji. Zawiązany na plecach w tali, czarny pasek fartucha nie pozwalał,

Dlaczego warto być smutnym dorosłym?

Dlaczego warto być smutnym dorosłym? 1. Warto być smutnym dorosłym, bo można nie zobaczyć swojego odbicia w lustrze, że się jest dorosłym i można nago chodzić po chacie. 2. Fajnie być smutnym dorosłym, bo można zapomnieć, że się kiedyś śmiało i było z tego powodu dużo lekkości w ciele, i można się było z tego powodu posikać. 3. Bardzo dobrze być smutnym dorosłym, bo jak się robi, placki ziemniaczane to one są smaczne, ale tylko śmierdzą po tym ubrania i trzeba je wyprać, tyle się pamięta z jedzenia, kurde! niekończące się tarcie ziemniaków i że cebula doprowadziła do płaczu. 4. Fenomenalnie jest być smutnym dorosłym, bo jak masz kasę, to nie kupujesz, sobie czego chcesz, a jak jej nie masz i jesteś młody, to masz, pomył co zrobić z kasą, z każdą ilością. 5. Ekstra być smutnym dorosłym, bo jak przyjdzie do Ciebie dziewczyna, to starzy nie mieszkają już z Tobą i może zostać na moc, ale ją odprowadzasz na autobus i wracasz, sam do domu myśląc, o pracy jutro rano. 6. Ulta odlotowo być smut